Informujemy, że strona www.olgarudnicka.pl.pl wykorzystuje pliki cookies do poprawnego działania. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień przeglądarki
odnośnie plików cookies oznacza zgodę na ich wykorzystywanie. Więcej informacji znajdziesz w polityce cookies.

nie pokazuj więcej
Untitled Document
Fragment powieści
Fartowny pech                                            « powrót
Kup książkę »

Gdzieś we Włoszech,
5 kwietnia 2013 roku, godz. 3.00

Lufa pistoletu znajdowała się kilka centymetrów od jego głowy. Nie byłby sobą, gdyby spanikował, błagał o litość czy choć dał znać, że sytuacja go przerasta. Nic z tych rzeczy. Gianni należał do innej kategorii ludzi. Do tych, którzy na ogół znajdowali się z tej drugiej strony pistoletu. A tacy jak on muszą dbać o reputację. Niewątpliwie utraciłby ją, jeśliby okazał strach.
Lub dałby się zabić.
O tym pierwszym wiedziałby tylko facet, który mierzył do niego z pistoletu, ale Gianni zdawał sobie sprawę, że to nie problem. Zasady są takie, że jak jesteś martwy, to nie gadasz; teoria zmartwychwstania do Gianniego nie przemawiała, nie obawiał się więc, że facet powstanie z martwych i zacznie głosić własną ewangelię. Druga opcja, w myśl której to Gianni miał paść trupem, odpadała przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli ten facet go załatwi, to reputację Gianniego raz na zawsze trafi szlag, co właściwie nie powinno mu robić różnicy, bo i tak będzie martwy, a zasada jest taka, że w jego fachu martwi roboty nie znajdą, a Gianni lubił swoją pracę. Po drugie, Gianni najzwyczajniej w świecie nie zamierzał umierać w wieku trzydziestu trzech lat.
Dlatego też westchnął ciężko, oderwał wzrok od lufy, wbił bezlitosny wzrok w trzymającego go na muszce faceta i powiedział ze spokojem:
– Lepiej, kurwa, żebyś miał dobry powód. – I nim niedoszły zabójca nacisnął na spust, podbił mu rękę w górę, jednocześnie wymierzając kopniaka prosto w kolano tamtego.
Kilka sekund wystarczyło, żeby sytuacja się odwróciła na korzyść Gianniego. Powinien dziękować swojej szczęśliwej gwieździe, ale wolał raczej wierzyć we własne umiejętności. A te były niemałe. Skromność zdecydowanie nie leżała w jego charakterze i nie widział powodu, by się zmieniać. Ktoś taki jak on musi znać swoją wartość i własne możliwości. W końcu jego dochody zależały od tego, jak oceniano jego umiejętności i jak trudne było zadanie, którego miał się podjąć. W grę powinien wchodzić również czynnik czasu, który Gianni musiał poświęcić na wykonanie swojej pracy, ale na ogół udawało mu się załatwić wszystko szybko, sprawnie i bez zbędnych komplikacji, dlatego też z reguły nie brał go pod uwagę.
Teraz ze znudzonym wyrazem twarzy patrzył na trzymającego się za kolano faceta, który jęczał, jakby stracił nogę, a miał najwyżej strzaskaną rzepkę. Gianni rozumiał, że to musi boleć, a nawet powinno, w końcu świadomie wymierzył kopniaka w takie miejsce, a nie gdzie indziej, ale jak się człowiek zabiera do męskiej roboty, to powinien zachowywać się jak facet, nie jak dziecko.
– No dobra, starczy już tych jęków. To co? Masz? – zapytał.
– Co? – Mężczyzna trząsł się nie tylko z bólu, ale i ze strachu. Nie tak to zaplanował. Miało pójść łatwo. I co najważniejsze, miało się udać.
– No proszę, nie dość, że nieudacznik, to jeszcze kretyn – podsumował z filozoficznym spokojem Gianni. – Powód, buraku, masz?
– Powód? – Na czole mężczyzny perlił się zimny pot, niedoszły zabójca nie rozumiał, ani dlaczego jeszcze żyje, ani czego napadnięty mężczyzna od niego chce.
– Wszedłeś za mną do kibla. Chciałeś mnie zabić, okraść czy popatrzyć, jak sram? Nienawidzę zboczeńców, więc lepiej się zastanów, zanim odpowiesz – poinformował go uprzejmie, spuszczając wodę i wstając z sedesu. Podciągnął spodnie, nie odwracając wzroku od wijącego się na kafelkach napastnika. Niezbyt postawny, raczej chuderlawy, po czterdziestce. Jakim cudem utrzymał się w fachu? Na zabójcę się nie nadawał. Miejsce rabunku wybrał nie najlepsze, ochrona nielegalnego kasyna załatwiłaby go raz-dwa, zanim dotarłby do windy, zostawała trzecia opcja.
– No więc? Radzę szybko odpowiadać, zanim znudzi mi się ta zabawa i uznam, że jesteś zboczeńcem.
– Nie jestem zboczeńcem – zapewnił go tamten pospiesznie.
– To wspaniała wiadomość. Głównie dla ciebie – oznajmił uprzejmie Gianni. – Czyli jedna opcja nam odpadła. Zostały dwie.
– Nie chciałem cię zabić – zarzekał się mężczyzna coraz bardziej przerażony.
– To druga wspaniała wiadomość. Zwłaszcza dla ciebie. Bo gdybyś chciał mnie zabić, musiałbym się dowiedzieć, dlaczego i kto cię przysłał, a to by mogło zaboleć. Zwłaszcza ciebie.
– To pomyłka – wychrypiał.
– Czyli została nam trzecia opcja. Kradzież. Wiesz co? Nie lubię złodziei. To znaczy, nie mam nic do zawodu. Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał. Złodziej złodziejowi nierówny. Gdybyś przykładowo okradał staruszki, to wtedy… – zawiesił lekko głos – musiałbym cię zabić.
– Ja nigdy… Przysięgam…
– Ale skoro chciałeś okraść mnie… – Gianni zamyślił się przy tej hipotezie. – No cóż, to też mi się nie podoba. Ciężko pracuję na swoją forsę i nie odpowiada mi sytuacja, że ktoś tak po prostu miałby sobie przyjść i ją wziąć. Rozumiesz mnie, prawda, brachu? Ty też byś nie chciał, żeby ktoś przyszedł i zabrał twoją forsę, no nie? Tak myślałem… – Pokiwał głową, nie czekając, aż tamten odpowie.
– Proszę… Ja już nigdy…
– Moja mamusia, świeć Panie nad jej duszą, święcie wierzyła, że człowiek może się zmienić, jeśli bardzo tego chce. Założę się, że ty bardzo tego chcesz… – Widząc, że mężczyzna gorliwie kiwa głową, zapytał: – Obiecujesz, że nie będziesz więcej kradł?
– Przysięgam.
Gianni jeszcze chwilę lustrował go wzrokiem.
– Wiesz co? Wierzę ci. Ale moja mamusia, to była święta kobieta, mówiła jeszcze, że w każdej dobrej spowiedzi ważny jest żal za grzechy i…
– Żałuję, bardzo żałuję – zapewnił go skwapliwie złodziejaszek.
– Czyli zostało nam jeszcze jedno.
– Co takiego?
– Pokuta. – Uśmiechnął się. Na widok tego uśmiechu odważniejsi od leżącego na podłodze mężczyzny zaciskali zwieracze. A ten wcale nie był odważny. Wcale a wcale.